Tajemnicze zaginięcia. Park Narodowy Sekwoi.
Park Narodowy Sekwoi leżący w południowej części pasma gór Sierra Nevada należy bez wątpienia do najpiękniejszych miejsc na naszej planecie. Słynie z rosnących w nim mamutowców olbrzymich, w tym największego drzewa na świecie nazwanego Drzewem Generała Shermana. Większość krainy to bezdrożne odludzia. Żadna główna droga nie przecina pasma Sierra Nevada w granicach parku. 84% terytorium zostało zachowane jako dzikie tereny, na których nie wolno budować budynków i dróg; są one dostępne tylko pieszo lub konno. Mało znany wielu turystom jest fakt, że w parku znajduje się ponad 240 jaskiń, a potencjalnie mogą być ich kolejne setki. Wśród nich znajduje się najdłuższa jaskinia Kalifornii, licząca 32 km Lilburn Cave, jak również spektakularne, odkryte niedawno jaskinie, dostępne tylko specjalistom badającym ich geologię i biologię. Jedyną jaskinią udostępnioną zwiedzającym jest Crystal Cave. Jaskinie odkrywane są każdego roku – od 2003 roku odnotowano ich 17. Jedną z ostatnich nazwano Ursa Minor. Można sobie wyobrazić, że takie tereny mogą być niebezpieczne, ponadto mamy tutaj wszystko, co według terminologii Paulidesa pasuje do kategorii tajemniczych zaginięć. Potoki, jeziorka, ogromne masywy skalne — wszystko to, co jakby sprzyjało zaginięciom, ale także możliwości ukrycia ofiary, nie wspominając nawet o jaskiniach.
Park znany jest również odnośnie do tajemniczych wydarzeń, a w tym również zaginięć. W 1953 r. rodzina Thackerson udała się na łono natury, aby podziwiać najstarsze drzewo na świecie. Rodzice wraz z pięciorgiem dzieci, w wieku 5-9 lat podziwiali właśnie ów pomnik przyrody, kiedy zauważono, że brakuje 5-letniego Andrew. Przeszukano pobliskie chaszcze, sprawdzono samochód, ale po małym nie został najmniejszy ślad. Około 100 ludzi szukało małej zguby, sprowadzono psy, a zakres poszukiwań oznaczono okręgiem 5 mil. To taka zwykła procedura, przypadki innych (nazwijmy je "zwykłych" zaginięć) wykazały, że zagubione dzieci odnajduje się mniej więcej w zakresie tych kilku mil. Są zbyt małe, aby pokonać większe dystanse. Na szczęście znaleziono go żywego, 24 godziny później, podczas których musiał przejść 30 kilometrów. Leżał nieruchomo, twarzą w dół, na środku szlaku turystycznego. To dziwna pozycja, ponieważ nikt zwykle nie kładzie się w takiej pozycji, żeby odpocząć. Nie był to upadek, z uwagi na fakt, iż, musiałby ponieść obrażenia twarzy, a takich brakowało. Najdziwniejsze to to, że teren ten jest górzysty i jak jeden z ratowników stwierdził: "Nawet dorosły miałby trudność pokonać taki dystans w jeden dzień, to nie prosta, płaska dróżka, tam kilometrami trzeba iść pod górę." Więc jak miał sobie poradzić pięciolatek? Czy został tam zabrany?. Dziś, 70 lat po tym zdarzeniu nadal nie wiemy, co się stało, a rodzina Thackerson nigdy nie nagłośniła wydarzenia. Ciekawe czy Andrew Thackerston mógłby coś więcej powiedzieć? Czy w ogóle coś pamięta?
Trzynaście lat później... Rodzina Jackson wraz z 18-miesięczną Amy przybyła na pole kempingowe, to była sobota 13 sierpnia. Rodzice rozbili namiot, zjedli kolację i po męczącym dniu położyli się spać. W nocy, w jakiś sposób, malutka Amy opuściła namiot, i to tak, że nikt tego nie zauważył. Rano wezwano policję i rangerów, tego samego dnia przysłano psy i wsparcie lotnicze. Sytuacja nie wyglądała beznadziejnie, jak daleko potrafi odejść dziecko mające 18 miesięcy? Nie będzie chodzić przecież cały czas, szybko się zmęczy. Jednakże pod koniec pierwszego dnia poszukiwań, ratownicy byli zaniepokojeni, nie znaleźli żadnych śladów, a psy nie potrafiły złapać zapachu. Służba Parku Narodowego wezwała FBI, ponieważ sprawa wyglądała podejrzanie. Osiemnastomiesięczna dziewczynka znika w nocy z namiotu, grupy poszukiwawcze i psy nic nie znajdują, a rodzice twierdzą, że nie słyszeli, jak i kiedy wyszła. Służby specjalne FBI wysłały dodatkowe helikoptery i agenta, który przyglądał się całej akcji. Prawie czterystu ludzi szukało dziewczynkę. Odnaleziono ją czwartego dnia, zwłoki leżały u stóp masywu skalnego, kilometr od namiotu. Miejsce to było przeszukiwane kilkakrotnie, przyczyną śmierci miało być wyczerpanie. Później zmieniono to, twierdząc, że mała musiała spaść ze znacznej wysokości. Nie do wiary, że dziewczynka była tak blisko a psy nie potrafiły ją znaleźć.
Następne trzy lata minęły bez znacznych wydarzeń, aż 3 lipca 1969 roku, kiedy zaginęła 9-letnia Irene Hofke. Znów ten sam rejon, znów ostatnio widziano ją w namiocie. Było około 13 00 w południe, kiedy Irene jeszcze czytała książkę w namiocie, a jakiś czas później już jej tam nie było i nikt nie widział jej na zewnątrz. W pierwszej kolejności przeszukano potok który płynie wzdłuż pola namiotowego, jednak tam jej nie znaleziono. Policja przeszukała wypłycenia, ale i tam nic nie zauważono, teraz akcja przesunęła się w kierunku lasu. Także i tym razem psy nie podjęły tropu. Po dwóch dniach załoga helikoptera wypatrzyła ją na górskim grzbiecie. Jej wypowiedź zaskoczyła wszystkich, oznajmiła, że widziała wielkiego tłustego niedźwiedzia, którego przestraszyła potrząsając drzewem. Dziwna obserwacja, ponieważ o tej porze niedźwiedzie są jeszcze wychudzone po zimie. Wszystko działo się tylko 9 mil od miejsca, gdzie zaginął Andrew. Podobne okoliczności, prawie że pod okiem rodziców w namiocie, i nagle dziecka nie ma. To może jeszcze można jakoś wytłumaczyć, ale w obu przypadkach psy znowu nie potrafią podjąć zapachu — to dziwne.
Także w przypadku Jonathana Mcnabb psy nie wykazały swoich zdolności, tak jakby ten wyśmienity outdoorowiec po prostu zapadł się pod ziemię. Chociaż nie tak do końca. W miejscu, gdzie wysiadł z samochodu swego przyjaciela, psy podjęły trop, który prowadził w głąb Parku, lecz po trzech milach nagle się urwały i nie pomogła wymiana psów — jakby rozpłynął się w powietrzu. To był luty 1998 roku, jego przyjaciel miał go odebrać o uzgodnionym terminie z północnej części Parku, więc szlak, którym szedł, był znany. Poszukiwania utrudniał obfity deszcz, a w wyższych partiach spadło przeszło pół metra śniegu. Przez 6 dni szukano w okręgu 56 mil, lecz nie znaleziono najmniejszego śladu. Jonathan był wyborowym outdoorowcem i chociaż nie pochodził z tych okolic, przeprowadził się w okolice Parku Sekwoi, aby być blisko natury, co było jego wielkim hobby. Był dobrze wyposażony, wiedział co go będzie czekać, ciepła kurtka, żywność, miał wszystko, co potrzebował na wędrówkę. Po tygodniu odwołano poszukiwania, co nie znaczyło zakończenia. Ratownicy wrócili później, na wiosnę, gdy zniknął śnieg. Znów przeszukano wyznaczony teren i nadal nic. Niedźwiedzie w tym okresie jeszcze śpią, jedynym drapieżnikiem byłaby puma, lecz ślady walki byłyby widoczne. Drapieżnik nie zatrze śladów, zwierze nie zabierze plecaka ani zgubionych gadżetów.
Półtora roku później, we wrześniu 1999 roku 32-letni Paul Head zaginął podczas wycieczki kempingowej, gdzie przebywał wraz z przyjacielem. Obaj pracowali jako kucharze w Big Sky Cafe w San Luis Obispo. Wprawdzie nie znali się długo, ale czuli się na tyle komfortowo, by wspólnie pomieszkać w namiocie. Wieczorem pili alkohol, gdy się skończył, poszli spać. We wczesnych godzinach rannych 10 września 1999 r. przyjaciel Paula został obudzony gwałtownymi krzykami. Paul wrzeszczał i wyrzucał rzeczy z namiotu. W pewnym momencie zdjął buty, spodnie i pobiegł do lasu ubrany jedynie w bieliznę i bluzę. Przyjaciel szukał go przez krótki czas, w końcu pozostało mu tylko zgłosić zaginionego. Policja rozpoczęła szeroko zakrojone poszukiwania z wykorzystaniem powietrznych, naziemnych i podwodnych zespołów poszukiwawczych. Nie znaleziono niczego, co wskazywałoby na to, że Paul kiedykolwiek był w okolicy. Policja nie była w stanie wykluczyć niczego, w tym morderstwa. Przypomina to przypadek Terrance'a Wood. On także po prostu uciekł w dzicz i nigdy nie został odnaleziony. Taka spontaniczna ucieczka nie była w jego naturze i myślę, że do tego incydentu wrócę innym razem. Policja sprawdziła oczywiście wygląd namiotu, nie znaleziono nic, na przykład krwi co by nie pasowało do zeznań. Paul po prostu zniknął w lesie. Ostatnio widziano go półnagiego. To następna zagadkowa sprawa, miejsce zdarzenia znajduje się 40 mil od zagadkowego zniknięcia Jonathana Mcnabb i tu mamy tylko półtora roku odstępu między tymi wydarzeniami.
Inny ciekawy incydent to zaginięcie rangera Randy Morgenson'a. Był legendą, zaginął w 1996 r. w wieku 51 lat, przy tym 27 lat spędził jako strażnik Parku Narodowego Sekwoi. Nikt z innych kolegów nie dorównywał mu stażem. Słabe wynagrodzenie, nierzadkie problemy z turystami sprawiają, że przeciętny okres pracy, wynosi tylko 10 lat. Randy kochał góry od dzieciństwa, zbierał doświadczenie, nie tylko w parkach USA, ale także w Himalajach. Dla zainteresowanych jego życiem oraz przebiegiem akcji poszukiwawczej polecam książkę Erica Blehm pod tytułem: "The Last Season". Był niewątpliwie jednym z najlepszych, jego przyjaciel i przełożony — Alan Nash powiedział kiedyś: "Randy zna swój sektor dokładniej, niż dowiesz się z mapy". Oprócz tego, przez prawie 30 lat jako ranger, brał udział w akcjach ratunkowych i niestety także, transportował zwłoki do miejsca, gdzie mógł wylądować helikopter. Przez cały ten czas, jego zmysł przewidywania wydarzeń wyostrzył się do tego stopnia, że trudno było odmówić mu racji, a nikt z młodszych kolegów nie kwestionował jego wiedzy. Dwudziesty ósmy sezon Morgensona był najcięższym bez wątpienia, helikopter przetransportował go na swój rejon wraz z zapasami żywności i listem zawierającym pozew o rozwód. Wielu znajomych strażników przyznało wtedy, że był przygnębiony, lecz widocznie najgorszy okres miał już poza sobą, snuł plany na przyszłość. Jego zaginięcie zgłoszono oficjalnie 24 lipca. Od czterech dni milczała krótkofalówka, za pomocą której, przynajmniej raz dziennie utrzymywał kontakt z dyspozytorem. Z początku nikt nie myślał, że Randiemu mogłoby się coś przydarzyć, ot poszedł na kilkudniowy obchód, a radio znów nawaliło. Rzeczywiście, w jego dzienniku zanotował, że wybiera się na trzydniowy patrol, jego broń jak zawsze pozostawił w sejfie. Wysłano dwuosobowe drużyny w każdą możliwą trasę patrolu, skrupulatnie oglądano każdy znaleziony odcisk buta w śniegu. Nie było ich aż tak wiele, to dość odległy rejon, a o tej porze roku, pozostałości białego puchu były skąpe. Każdy ze strażników musiał przeczytać wpisy do dziennika Randiego i sam przeanalizować pytanie odnośnie do kierunku patrolu. Sprowadzono psy ratownicze i helikoptery ze specjalnym sprzętem, lecz nie pomogły wiele. Zadziwiał fakt, że nic nie powiedział przez radio, które musiał nosić ze sobą, lub gdyby nie mógł mówić, użyłby umówionego znaku — trzy razy z rzędu włączyć i wyłączyć krótkofalówkę. Psy także nie wiele pomogły, tego dnia, gdy Randy wyszedł na patrol, zaczął padać deszcz. Prawie 100 doświadczonych ratowników szukało strażnika. Po kilkunastu dniach, nie znajdując najmniejszego śladu, poszukiwania odwołano. Pięć lat później, czterech traperów podczas wędrówki wzdłuż koryta potoku, odkryło plecak i but, z którego wystawała ludzka kość. Oznaczono punkt i powiadomiono strażników Parku. Przeszukano parów, tam odnaleziono kilka kości, ubranie należące do Randiego oraz jego krótkofalówkę. Wyłącznik nadal pokazywał ON. Jednak wierzyć ratownikom, miejsce to przeszukano, to jeden z możliwych szlaków, który mógłby wybrać. Wygrzebano zdjęcia sprzed 5 lat, pokazywały, że w tym wąwozie znajdował się jeszcze śnieg i trzymetrowe zaspy, w które mógłby wpaść. Tym samym jednak jego ślady w śniegu, zdradziłyby, że tutaj był. Jeden z psów, który przeszukiwał wąwóz, węszył w okolicy od godzin, ale gdy znajdował się w pobliżu miejsca, gdzie znaleziono rangera, załamał się pod nim lód. To była dramatyczna scena, ponieważ prąd strumienia był na tyle mocny, żeby wciągnąć go pod lód. Czworonogowi udało się wydostać z potoku, którego głębokość nie przekraczała wtedy 40 cm, jednak jego łapy były tak pokaleczone, że wezwano śmigłowiec, a tym samym ratownicy przerwali pracę. Niekiedy bywa i tak, że w poszczególnych miejscach, krótkofalówki nie działają. Strażnicy o tym wiedzą, jednak w areale, w którym znajdowały się resztki zaginionego, komunikacja przez radio była możliwa. 31 lipca, inny pies został przetransportowany w ten sektor oznaczony literą M. Również i on nie znalazł rangera. W oficjalnym raporcie napisano, że Morgenson wpadł do zaśnieżonego wąwozu, gdzie został zasypany obsuwającym się lodem i śniegiem. Niektórzy z kolegów — strażników byli bardzo sceptyczni, znali Randiego, był on najbardziej doświadczonym rangerem, który w tym miejscu spędzał nie tylko lata, ale wcześniej też zimy. Znał okolice, znał niebezpieczeństwa, przeprawiać się przez wąwóz po śniegu było bezmyślne, tak postępuje człowiek niemądry, a takim Randy nie był. Włączona krótkofalówka, jak i fakt, że ratownicy nie widzieli śladów butów ani znaków, że doszło do zawalenia się lodu i śniegu, pozostają tajemnicą do dziś. W jednej z gazet autor artykułu powołuje się na informacje jakoby w dzień, w którym zaginął strażnik, centrala Parku przechwyciła słaby sygnał radiowy, jednak treści nie można było usłyszeć. Wyglądało to, jak jakiś oddzielny sygnał radiowy, który przyplątał się, a nie sygnał krótkofalówki pracowników Parku. Nikt nad tym się dłużej nie zastanawiał, tym bardziej dlatego, że zaginięcie zgłoszono dopiero dwa dni później. Wzmiankę o tym incydencie nie można znaleźć w oficjalnym raporcie, trudno powiedzieć dlaczego. Niekiedy nietypowe sygnały, na przykład radia traperów są przechwytywane, ale jeśli to nie prośba o pomoc, nikt się nimi nie zajmuje. Incydent ten nawet po latach budzi kontrowersje, a niektórzy zwolennicy uważają cały obszar Parku za przeklęty. Trudno mi powiedzieć, nie znam statystyk, może być, że ginie tam więcej ludzi niż gdzie indziej, większości przyczyn nawet nie znamy. Nie wszyscy także giną, nie można powiedzieć, że ktoś lub coś zabija tych ludzi.
12-letni Thomas McClintock zaginął podczas wycieczki skautów. Po dwóch dniach ratownicy znaleźli go w zadziwiająco dobrym stanie, był trzecią zaginioną osobą w okolicy, w ciągu dwóch ostatnich miesięcy. Dwa dni wcześniej psy tropiące odnalazły panią Mary Ann Corearan i jej 4-letnią córkę. Przez dwa dni, zdezorientowane, w stanie szoku włóczyły się przez bezdroża. Clayton Ordiway zaginął w czerwcu 1969 roku, rok później w tym samym miejscu. Po pechowym skaucie doszło do następnego zaginięcia — był to pięcioletni Roger Foster. Przypadek? Terytorium Parku nie wyróżnia się od innych miejsc, wielkie połacie bezdroży, głazy, jaskinie, rzeki i jeziora. To znajdziemy również w innych miejscach. Dziesiątki legend, legend, które pozwalają wykluczyć, iż można myśleć, że takie tajemnicze zaginięcia to coś nowego. Takie wydarzenia miały miejsce już od zawsze, Indianie wpletli je w swoje legendy, ostrzegając ziomków przed niebezpieczeństwem. Dziś, chociaż posiadamy najlepszy sprzęt, wraz z telefonem komórkowym, nie jesteśmy wcale bezpieczni, jeśli chodzi o takie zaginięcia. Opisywane tu na blogu incydenty pokazują, jak bezradni jesteśmy, jakby odebrało nam rozum i zdrowe myślenie, albo jakby jakiś fenomen całkowicie kontrolował sytuację.
Dziękuję za fantastyczne opracowanie!
OdpowiedzUsuńCała przyjemność po mojej stronie... Pozdrówko
UsuńJak zawsze świetny materiał. Ale mam niezwiązane z tematem pytanko odnośnie Diatłowców. Arku, dlaczego Oni nie uciekali z namiotu w panice, tylko odchodzili powoli? Bo ze zdjęć wynika, że szli normalnie zamiast uciekać.
OdpowiedzUsuńDiatłowcy zostali zaatakowani przez istotę pozaziemską z pobliskiej bazy. Byli ostrzegani, żeby tam nie iść, ale poszli. Co się tam dokładnie działo - trudno stwierdzić, bo okoliczności nie były normalne...
UsuńWitam, sorry że z opóżnieniem, ale z automatycznym powiadomieniem coś nie zawsze działa. Nie wiem o które dokładnie zdjęcia chodzi. O które ślady w śniegu. Na niektórych fotkach widać że jest tam porządnie nadeptane i nie wiem które ślady to Diatłowcy a które już ludzi z akcji ratunkowej. Max Pain, czy chodzi ci o jakieś szczególne fotki? ślady? Trzeba też przyznać że gdyby było coś tam na tyle fizycznego (ufo, yeti, zabójca) co pozostawia ślady w śniegu takie też musiałyby być. Chyba że od razu zakładamy że raport i fotki zostały tak zrobione dla zwykłych zjadaczy, a cała prawdziwa dokumentacja dla odpowiednich służb. Pozdro.
Usuń