Zaginięcie nad jeziorem Anjikuni.

 Legendy o tajemniczych masowych zaginięciach znajdziemy na całym świecie. Niekiedy dotyczą kilku statków, które jednocześnie zniknęły z oceanu lub chodzi o cały orszak weselny, który nigdy nie dotarł do swojej wioski, jak w Austrii, niedaleko masywu Untersberg. Chociaż to nie legenda, ale warto przypomnieć, że sławny Lot 19 - niewyjaśnione zaginięcie eskadry pięciu amerykańskich samolotów torpedowo-bombowych typu Avenger nad Trójkątem Bermudzkim należy również do tajemnic naszego światka. Bez wątpienia najsłynniejszym incydentem w historii Ameryki Północnej jest nieznany los członków kolonii Roanoke, których ostatni raz widziano żywych w 1587 roku i nikt nigdy nie wyjaśnił, co się z nimi stało. Inny niewytłumaczalny przypadek dotyczy miejsca pobytu ponad 30 mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy rzekomo zniknęli bez śladu z eskimoskiej wioski rybackiej nad jeziorem Anjikuni.



Wypełnione pstrągami i szczupakami ujście znane jako jezioro Anjikuni (Angikuni) znajduje się wzdłuż rzeki Kazan w odległym regionie Kivalliq w Nunavut w Kanadzie. Słabo zaludniony obszar jest bogaty w legendy o złośliwych leśnych duchach i bestiach, takich jak Wendigo. Niezwykła opowieść rozpoczyna się pewnego arktycznego wieczoru w listopadzie 1930 roku. Kanadyjski traper Joe Labelle szukał wytchnienia i miejsca na nocleg, gdy dotarł do eskimoskiej wioski położonej na skalistym brzegu jeziora Anjikuni. Labelle znał to siedlisko, nie był tu pierwszy raz, to także miejsce, gdzie można było pozyskać alkohol własnego wyrobu. W pełni księżyca widział sylwetki budowli, jednak nie było tam żadnych ludzi, szczekających psów zaprzęgowych ani innych oznak życia. Chaty były puste, a wokół panowała jedynie śmiertelna cisza. Labelle zauważył również, że z żadnego komina nie wydobywał się dym. W oddali dostrzegł coś, co wyglądało na trzaskający ogień. Starając się zachować spokój, Labelle przyspieszył kroku i skierował się w stronę żarzącego się ognia. Kiedy jednak dotarł do płomieni, nie przywitała go sylwetka człowieka, lecz zwęglony gulasz, który zdążył sczernieć nad żarem. Tropiciel weteran — który spędził wiele lat na skradaniu się po niedostępnych lasach, nie był człowiekiem, którego łatwo przestraszyć, ale trudno sobie wyobrazić, że nie był skąpany w zimnym pocie, stojąc wśród opuszczonych, domostw i kajaków, nie mając pojęcia, co się stało z mieszkańcami. Labelle sprawdził wszystkie chaty, mając nadzieję, że kogoś spotka albo przynajmniej odkryje oznaki masowego exodusu. Ku swojemu zaskoczeniu, we wszystkich domach znajdowały się zapasy żywności i sprzęt, który nigdy nie zostałby porzucony przez ich właścicieli. W jednym ze schronień znajdował się garnek z duszonym karibu, na którym zaczynał tworzyć się lód, a na pryczy leżał na wpół naprawiony dziecięcy płaszcz z foczej skóry, w którym wciąż tkwiła kościana igła, jakby ktoś porzucił szycie w połowie ściegu. Sprawdził nawet magazyn gdzie przechowywano ryby, zauważając, że zapasy nie zostały wyczerpane. Nigdzie nie było śladów walki lub awantury. Labelle wiedział aż za dobrze, że opuszczenie wioski bez karabinów, jedzenia i ciepłej odzieży byłoby całkowicie nie do pomyślenia, bez względu na okoliczności. Nie tylko wnętrze chat nie budziło podejrzeń, także na zewnątrz nie było żadnych widocznych śladów, dlaczego lub w jakim kierunku udali się Inuici. Mimo że exodus Indian było stosunkowo niedawny i na tyle pospieszny, że zostawili gotujące się jedzenie na ognisku, nie mógł znaleźć żadnych śladów, bez względu na to, jak intensywnie szukał. 

Zziębnięty i zmęczony, ale także przerażony, Labelle nie rozważał zbyt długo czy pozostać w enigmatycznie pustej wiosce. Chociaż oznaczało to, że musi zrezygnować z komfortu jedzenia, ciepła i schronienia, mimo ujemnych temperatur  traper zdecydował się pospieszyć do biura telegraficznego oddalonego o wiele mil. Jak później stwierdził, owa niewątpliwie nadprzyrodzona siła, która pochłonęła mieszkańców wioski, mogła zstąpić również na niego. Wyczerpany i przemarznięty  dotarł w końcu do biura telegraficznego i w ciągu kilku minut wysłano wiadomość do najbliższych koszar Kanadyjskiej Królewskiej Policji Konnej (RCMP). Minęło kilka godzin, zanim policjanci spotkali pechowego trapera, a ten uspokoił się na tyle, by opowiedzieć swoją zaskakującą historię.

Według książki "The World's Greatest UFO Mysteries" autorstwa Rogera Boara i Nigela Blundella, w drodze policjanci zatrzymali się, by odpocząć w szałasie udostępnionym przez trapera Armanda Laurenta i jego dwóch synów. Mężczyźni wyjaśnili swoim gospodarzom, że zmierzają do Anjikuni, aby rozwiązać pewien "problem", jednocześnie zapytali, czy Laurentowie widzieli coś niezwykłego w ciągu ostatnich kilku dni. Traper przyznał, że on i jego synowie byli świadkami dziwacznego, błyszczącego obiektu szybującego po niebie zaledwie kilka dni wcześniej. Ogromna, oświetlona latająca "rzecz", jak twierdzili, zdawała się zmieniać kształt, transformując się z cylindra w obiekt przypominający kulę i zdawała się lecieć w kierunku Anjikuni. Żandarmi kontynuowali swoją podróż. Po dotarciu na miejsce, (rzekomo — to mój dopisek A. Cz.) nie tylko mogli  potwierdzić zeznania Labelle'a dotyczące stanu opustoszałej wioski, ale — według niektórych źródeł — dokonali dodatkowego, jeszcze bardziej tajemniczego odkrycia. Według różnych relacji, oficerowie natknęli się na otwarte groby na cmentarzu Eskimosów, co wzbudziło ich niepokój. Lecz nie tylko ktoś zadał sobie tyle trudu, aby odkopać groby w zamarzniętej glebie, groby były puste. Bezczeszczenie grobu jest tabu wśród Inuitów, więc dlaczego miałby ktoś chcieć przenieść nieboszczyków? Dodatkową szczyptą "dziwności" było to, że ziemia wokół grobów była zamarznięta "twarda jak skała", a kamienie nagrobkowe zostały ułożone w dwa, schludne stosy potwierdzając, że nie była to robota wilków czy niedźwiedzi. Można sobie wyobrazić, że policjanci tylko pogłębili enigmatyczne wydarzenia, co zaowocowało szybko zorganizowaną grupą poszukiwawczą. Podczas poszukiwań nie znaleziono żadnych wskazówek co do możliwych wydarzeń, przeciwnie — dokonano kolejnego makabrycznego odkrycia. Znaleziono kilka zwłok psów zaprzęgowych około 300 stóp od skraju wioski. Psy miały zginąć z głodu, po czym zostały przykryte prawie 3-metrowymi zaspami śniegu. To, w jaki sposób zwierzęta zmarły z głodu, gdy były otoczone chatami pełnymi jedzenia, jest kolejnym niewyjaśnionym elementem tej dziwnej układanki. Niestety tu relacje są sprzeczne, możliwe, że jednak były przywiązane do drzew, co wyjaśniałoby pytanie, ale nie rozwiązuje to kwestii, dlaczego tak szybko padły. Logika podpowiada, że psy z pewnością nie zdążyłyby umrzeć z głodu między zniknięciem mieszkańców wioski a przybyciem Labelle'a, który znalazł płonący ogień. Chociaż czym dłużej główkuję się nad tym, tym więcej możliwości się pojawia. Może ktoś, kto przeżył wrócił do wioski, bo tylko tam mógł przeżyć, gdy usłyszał, jak Labelle myszkuje po chatach, po prostu uciekł? Nasuwa się też pytanie: czy mieszkańcy wioski pozwoliliby swoim psom — zwierzętom, które były niezbędne do przetrwania zginąć z głodu? Jakby ta opowieść nie była już wystarczająco dziwna, oficerowie podobno widzieli dziwne, niebieskawe pulsujące światła na horyzoncie nad jeziorem. Iluminacja zniknęła po jakimś czasie, przy czym zgodzono się, że nie była to zorza polarna. Po dwóch tygodniach czynności sprawdzających, na podstawie jagód znalezionych w jednym z garnków — śledczy doszli do nieco wątpliwego wniosku, że mieszkańcy wioski zniknęli przynajmniej dwa miesiące wcześniej. Tu nasuwa się pytanie: jeśli Inuici naprawdę opuścili swoje domy osiem tygodni wcześniej, to kto rozpalił ogień, który Labelle zobaczył, gdy po raz pierwszy przybył do wioski?

Gdy mijają dekady, fakty i folklor mają notoryczny zwyczaj mieszania się, dziś nawet nie wiadomo kiedy pierwsza oficjalna relacja o zaginionej wiosce została wydrukowana. Było to 28 albo 29 listopada 1930 r. Wiemy natomiast, że korespondent Emmett E. Kelleher opublikował raport o zaginięciu mieszkańców osady Anjikuni, a że nie posiadał aktualnych zdjęć, posłużył się — jak to było wówczas standardową procedurą — stockowym zdjęciem opuszczonego obozowiska namiotowego wykonane w 1909 roku. To jeden z punktów, który doprowadził do zdyskredytowania całego incydentu. Istnieje także "namacalna"  relacja w wydaniu Halifax Herald z 29 listopada 1930 r. pod niezaprzeczalnie sensacyjnym nagłówkiem: "Zagubione plemię w Barrens of North - Wioska zmarłych znaleziona przez wędrownego trapera, Joe Labelle". Artykuł gdzie Labelle nie przebierał w słowach, opisując dziennikarzom swoje wstrząsające odkrycie:

"Od razu poczułem, że coś jest nie tak... Widząc spalone naczynia i zwęglone jadło, wiedziałem, że coś musiało się stać podczas przygotowywania obiadu. W każdej chacie znalazłem karabin oparty o drzwi, a żaden Eskimos nie rusza się nigdzie bez broni... Zrozumiałem, że stało się coś strasznego".

Oczywiście nie minęło wiele czasu, zanim serwis Newspaper Enterprise Association przekazał tę zdumiewającą historię do swoich gazet, a czytelnicy w całej Ameryce Północnej otrzymali relację z pierwszej ręki, co było prawdopodobnie największą nierozwiązaną tajemnicą kiedykolwiek badaną przez RCMP ( Kanadyjska Królewska Policja Konna). Po krótkim szumie medialnym to dziwaczne wydarzenie zostało odłożone na stertę, że tak to nazwę "Archiwum X", aż do 1959 roku, kiedy to dziennikarz i autor Frank Edwards odkopał tę historię i umieścił ją w swoim tomie "Stranger than Science". Chociaż Edwards nie wstydził się opisywać niezwykłych wydarzeń, nie był skłonny do przesadnego sensacjonalizmu i nie ma takich przesłanek o tym, by miał sfabrykować opowieść. A o to jednak właśnie oskarża go RCMP na stronie internetowej poświęconej tej tajemniczej sprawie. Według RCMP Edwards sfabrykował całą sprawę na potrzeby swojej książki, a takie zdarzenie nigdy nie miało miejsca.

"Historia o zniknięciu w latach 30. XX wieku eskimoskiej wioski w pobliżu jeziora Angikuni nie jest prawdziwa. Amerykański autor o nazwisku Frank Edwards rzekomo rozpoczął tę historię w swojej książce "Stranger than Science". Stała się ona popularnym materiałem dziennikarskim, wielokrotnie publikowanym i przywoływanym w książkach i czasopismach. Nie ma jednak żadnych dowodów na poparcie takiej historii. Wioska z tak dużą populacją nie mogłaby istnieć w tak odległym obszarze Terytoriów Północno-Zachodnich (62 stopnie na północ i 100 stopni na zachód, około 100 km (62 mile) na zachód od Eskimo Point). Co więcej, policja, która patrolowała ten obszar, nie odnotowała żadnych niepożądanych zdarzeń, podobnie jak lokalni traperzy i misjonarze".

Trzeba zauważyć, że stanowisko RCMP jest nie tylko lekceważące, ale i po prostu błędne. Pierwsze znane relacje z incydentu nie zostały opublikowane po książce Edwardsa z 1959 roku, ale w tym samym roku, w którym rzekomo miało miejsce to niewyjaśnione zdarzenie. Oznacza to, że Edwards nie wymyślił sobie tej legendy. Ponadto istnieją zapisy co najmniej dwóch oddzielnych dochodzeń w tej sprawie prowadzonych przez członków RCMP. Jednym z owych oficerów miał być niejaki Sierżant J. Nelson, który twierdził, że reputacja Labelle nie jest wiarygodna (tak słyszał od jednego sklepikarza) - jako obcokrajowiec, Labelle bałby się zapuścić tak wysoko w zimne i nieprzyjazne regiony. Nelson również próbował wzmocnić swoją wersję wydarzeń, rzucając cień podejrzenia na dziennikarską uczciwość Kellehera, ówczesnego dziennikarza, mówiąc, że ma on "zwyczaj pisania barwnych historii o Północy, a jego artykuły są bardzo mało wiarygodne". W większości wypowiedzi widać, że Nelson jakby chciał od razu zdyskredytować rzekomą historię. Z tego, co wiadomo, nigdy nie rozmawiał ani z Labelle, ani z autorem artykułu. Trudno powiedzieć co o tym myśleć, z jednej strony to tak jakby chciał przebadać sprawę "po łebkach" bo mu kazano, ale z drugiej strony — on był wtedy tam na miejscu, lub przynajmniej w okolicy.

W listopadowym wydaniu Fate Magazine z 1976 r. odkurzono tajemnicę w artykule zatytułowanym "Vanished Village Revisited" autorstwa Dwighta Whalensa. Artykuł potwierdził, że istnieją zapisy wskazujące na to, że RCMP ponownie zbadała sprawę w 1931 roku. Policjanci przyznali, że odkryli niezamieszkaną osadę, ale uznali to za sezonowe lub trwałe porzucenie miejsca bez tajemniczych podtekstów i (być może wygodnie) uznali sprawę za zamkniętą. Chociaż wiadomo, że wiele plemion Eskimosów w latach trzydziestych XX wieku nadal było na wpół koczowniczych, nigdy nie opuściliby oni swoich domów — tymczasowo lub na stałe — w środku zimy bez swoich cennych karabinów i niezbędnego prowiantu. Jeśli naprawdę 30 osób zaginęło, to najważniejsze pytanie brzmi: co się stało? Pozostaje nam tylko kolosalna zagadka, kto lub co było faktycznie odpowiedzialne za enigmatyczne zniknięcie tych ludzi w 1930 roku? Trudno sobie wyobrazić, jaka siła mogłaby zmusić doświadczone plemię Inuitów do opuszczenia bezpiecznych domów bez zabrania narzędzi, żywności, broni i zwierząt niezbędnych do przetrwania w surowym subarktycznym klimacie. Fakt, że nie było żadnych śladów walki ani oznak przemocy, tylko potęguje tę i tak już niewytłumaczalną zagadkę. Gdyby Inuici z Anjikuni zostali zamordowani lub porwani siłą, to z pewnością pozostałyby po nich jakieś ślady. To w połączeniu z faktem, że doświadczeni tropiciele nie mogli znaleźć żadnych wskazówek, jak mieszkańcy wioski opuścili swoją wioskę, przez dziesięciolecia wprawiało badaczy w zakłopotanie. Jeśli więc nie możemy znaleźć logicznego wyjaśnienia, jesteśmy zmuszeni zacząć szukać poza przysłowiowym pudełkiem. W związku z tym pojawia się pierwsza — i pod wieloma względami najbardziej popularna — teoria, a mianowicie, że mieszkańcy wioski byli ofiarami ....uprowadzenie przez ufitów. W drugiej połowie XX wieku wielu UFOlogów spekulowało, że mieszkańcy tej odległej kanadyjskiej wioski mogli być nieświadomymi ofiarami jednego z największych masowych uprowadzeń przez kosmitów w historii. Hipoteza ta opiera się głównie na obserwacji przez Laurentów cylindrycznego obiektu w kształcie kuli pędzącego w kierunku jeziora Anjikuni, a także dziwacznych niebieskich świateł widzianych przez Mounties na nocnym niebie nad wioską. Chociaż dowody potwierdzające tę teorię są w najlepszym razie poszlakowe, myśl jest intrygująca... Trzeba przyznać, że samo rozważanie koncepcji istot pozaziemskich, które napadają i uciekają z całą populacją wioski, jest czymś koszmarnym. Z jednej strony wyjaśniałoby to, w jaki sposób ludzie "wyparowali" - nie pozostawiając po sobie nawet śladu. Z drugiej strony, nie mamy żadnych świadków takiego incydentu - nic więcej niż pojedynczy dziwny obiekt na niebie i kilka mglistych świateł jako dowód. Jeśli wykluczymy kosmitów, musimy zmierzyć się z jeszcze bardziej niepokojącą hipotezą, która zakłada, że Angikuni padli ofiarą .... Sam Labelle powiedział dziennikarzom, że wierzy, iż ci ludzie zaginęli z powodu starcia ze "złym duchem Eskimosów Tornrark". Demoniczny byt, do którego odnosił się Labelle, wydaje się błędną pisownią "Torngarsuk" - znanego również jako "Torngasak, Tornatik, Torngasoak, Tungrangayak i Tor-nar-suk" - który według legendy Eskimosów jest potężnym bóstwem nieba i przywódcą legionu złowrogich duchów. Warto zauważyć, że Labelle, rzekomo obcy w tym regionie, był najwyraźniej na tyle zaznajomiony z jego rdzennymi mieszkańcami i ich zwyczajami, że wymienił z imienia jednego z ich najbardziej złowrogich bytów. Mówi się, że jest niewidzialny dla innych, oprócz szamanów Eskimosów — którzy byli znani z recytowania zaklęć i poświęcania zwierząt w celu powstrzymania tak zwanego "wielkiego diabła". Ta złośliwa istota miała czasami pojawiać się w postaci zwierzęcej, takiej jak niedźwiedź. Czy to możliwe, że tubylcy uwierzyli, że jeden lub więcej z ich cennych psów zaprzęgowych był w rzeczywistości wcieleniem tej bestii? Czy był to powód, dla którego zwierzęta zostały pozostawione na śmierć głodową? Przesłanka jest cienka, ale nie można jej całkowicie odrzucić. Inne spekulacje dotyczą możliwości, że Eskimosi w jakiś sposób dostali się do alternatywnego wymiaru czasoprzestrzennego, wprawdzie dowodów na to nie ma, ale biorąc pod uwagę legendy z pobliskich i odległych regionów świata, takie rzeczy mogą się dziać. Oczywiste jest, że czytając tu i tam, wiele szczegółów związanych z tymi wydarzeniami zostało przekręconych i wyolbrzymionych. Sceptycy uważają jako argument, że Labelle dopiero rok później nabył licencję myśliwego (trapera) i że w mniemanym czasie nie mógł wtedy w rejonie polować. Dla mnie to żaden argument, bo i dziś nie wszyscy trzymają się wymogów i pozwoleń, zwłaszcza jeżeli te kosztują pieniądze. Nie jestem także w stanie coś potwierdzić, bo nigdy nie śledziłem tej historii tak dogłębnie, że byłbym gotowy "włożyć rękę do ognia". Jednak myszkując po internecie, w różnych artykułach pojawiają się nazwiska badaczy jak Chris Rutkowski czy Geoff Dittman, lub innych. Ludzi, którzy bliżej przyjrzeli się incydentowi i według ich uznania, relacja Labelle jest jak najbardziej prawdziwa. Na pewno nie jest to fikcja późniejszych lat. Artykuł ukazał się w gazetach, a Kanadyjska Królewska Policja Konna wysłała swoich oficerów — to pozostaje faktem nie do odrzucenia, jedynie późniejsze wypowiedzi zdają się nie pokrywać. Cóż... nie wiem, czy czas jeszcze coś wykaże, w każdym razie incydent pasuje w każdą książkę o niewytłumaczalnych, niesamowitych wydarzeniach.



Między innymi wykorzystano:

 Bob Morphy, MysteriousUniverse.

https://images.app.goo.gl/YNJnQusoZEkyZdVF7

Komentarze

  1. Temat znany jest od lat! Dużo w nim sensacji, niedomówień. W większości jednak komentarzy okazuje się, że to jest tylko zmyślona historia tak jak tzw. "Legendy Miejskie". Identyczna sprawa jest z niby zaginięciem w Australii, tzw. "Piknik pod Wiszącą Skałą"...to tylko fikcja literacka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ludzie spychają ten temat do legend. A jest on nam znany, tak naprawdę już od starożytności, kiedy to w niewyjaśniony sposób zniknął cały legion rzymski. Ile, by te opowieści nie zawierały w sobie ubarwień, niepotrzebnych dodatków, przeinaczeń to pozostaje podstawowy ich szkielet, którego inni nie potrafią rozwiązać i dlatego snują przeróżne domysły. Dopiero obecnie zrodził się taki bunt świadomościowy, który potrafiłby właśnie te sprawy wyjaśnić. Nie chwaląc się, od dawna maczam w nim palce, ponieważ do takiego samego wniosku, jak obecnie nauka doszłam dawno temu i samodzielnie próbując wyjaśnić swoje przygody. Ale stare pojmowanie wcale nie chce ustąpić. Dalej trzyma się uparcie modelu, że nasze ciała, a nawet wszystko to co możemy dotknąć i zobaczyć w naszym świecie jest tak twarde i przykute do jakiegoś miejsca na ziemi, że jedynie przez różne środki transportu, choćby te najnowocześniejsze i te będące jeszcze w planach może się od niej oderwać. Drugą sprawą jest wiara w niepowtarzalność tego ciała i przedostawanie się do obszarów niebieskich dopiero po śmierci i tylko w postaci niefizycznej tzw. ducha. Snuje się niesamowite wyobrażenia na ten temat, a ludzie w nie wierzą i tego nie uznają za bajki. Choć już przy jednym pytaniu - Jak można czegokolwiek doświadczać niefizycznie? - ten temat po prostu siada. Fizyka kwantowa dobrała się do najmniejszych elementarnych cząstek i obserwuje co tam w tej mocnej głębi rzeczywistości się dzieje i to, że to właśnie one organizują każdą materię. Bardzo podobnie jak płyną te cząstki w falach od odbiornika, by wyświetlił się tam film. Dzielą się, kopiują obiekty, przenikają "przez lustra" teleportują natychmiast w drugi odpowiedni sobie układ na drugą stronę. Naukowcy w wielkich laboratoriach obserwują prawdziwe cuda i "jarmark kipiący aktywnością" jak stwierdził noblista z fizyki kwantowej Leon Lederman. Dlaczego tak ciężko jest przyjąć do ogólnej świadomości ludzkiej, że jesteśmy tak naprawdę żywym hologramem, który Wszechświat, bo ma takie siły i możliwości, może wyświetlać w różnych miejscach kosmosu, zmieniać kierunki emisji tego żywego obrazu i umieszczać go gdzieindziej. Gasi się projektor i pyk już kogoś/czegoś tutaj nie ma. Wszystko żyje i jest w ciągłym ruchu. Ziemia nie jest planetą postawioną, którą podtrzymują cztery martwe krokodyle. Ma wiele bliźniaczek i kosmologia je odkrywa.

    OdpowiedzUsuń
  3. do odbiornika # poprawiam błąd

    OdpowiedzUsuń
  4. 1587 rok?! i zdjęcie czarno białe z gazety ?!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1587 rok to zaginięcie kolonii osadników Roanoke, nie było śladów gdzie by się mogli udać. Może Indianie ich zakatrupili? Zdjęcie z gazety odnosi się do rzekomych wydarzeń w 1930r. Pozdrówka

      Usuń
  5. Z tego, co się dowiedziałam, to oni przeszli do innego wymiaru i tam zamieszkali. Mieli na tyle odpowiednią karmę, że zostało im to umożliwione. Jednocześnie miało być to ochroną tej społeczności przed jakimś naturalnym kataklizmem w tej okolicy, który nastąpił później.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Tajemnicze zaginięcia ludzi - co nam mówią mapy.

Dogman - spotkania w lesie.

Mike Herdman i Alois Krost - dwa dziwne przypadki zaginięć.