Black River Falls - tajemniczy horror.

 Niekiedy, ale tylko niekiedy wydaje się, że życie jest okrutne — i tak jest, lecz myśląc, że widziało się już wszystko, człowiek znów się uczy, bo następna odsłona może być jeszcze okrutniejsza.

Black River Falls w Wisconsin było małym górniczym miasteczkiem, zasiedlone głównie imigrantami z Niemiec i Skandynawii. Pod koniec lat 80. XIX wieku miasteczko popadło w ruinę, wielu wyemigrowało, ale na tych, którzy pozostali spadło czarne szaleństwo. Historię tych wydarzeń zawdzięczamy pewnemu reporterowi, który przegrzebał wszystkie możliwe archiwa, oraz Charlesowi Van Schaick — lokalnemu fotografowi. Z jego 30 000 płyt fotograficznych, w dobrym stanie zachowało się około 3000, a niektóre z nich w pełni oddają horror, który do dziś trudno zrozumieć. Archiwalne wycinki artykułów wraz z fotografiami to istny kalejdoskop okrucieństwa — od morderstw, poprzez samobójców, ludzi, którzy postradali zmysły aż po wydarzenia, które przypominają biblijną księgę Hioba.


                                         Fotka:   Galeria Charles'a Van Schaick.

W 1860 r. doszło do pierwszej katastrofy, miasteczko spłonęło i nikt nigdy nie potrafił wyjaśnić, jak doszło do tego pożaru. Odbudowano większość domów, lecz już rok później powódź rzeki Black River znów zniszczyła miasteczko. Mieszkańcy nie poddali się, znów odbudowano miasteczko, a ludzie, choć niezamożni żyli zwyczajnym życiem, w każdą niedzielę ubierali najlepsze ubrania, udając się do kościoła. Życie nie rozpieszczało nikogo, ale tak było ogólnie w tamtych czasach w USA, przynajmniej w mniejszych miejscowościach. Pod koniec 1880 r. wydarzyło się coś, co zaczęło owocować długim horrorem, wydarzenia, które później wykorzystano w niejednym filmie; i nie były to radosne epizody. Zaczęło się od upadku banków, a co za tym poszło to zamknięcie kopalń. Ludzie stracili oszczędności, stracili pracę i dochody. Niektórzy opuścili miasteczko, a ci, co pozostali, musieli się zmagać z czymś, co manifestowało się jak najgorszy koszmar, z czymś czego nigdy wcześniej nie zaznano. Dla wielu alkohol i narkotyki były ucieczką z tego bagna, ale nawet dzisiaj przyznaje się, że zmasowane okrucieństwo nie mogło być wynikiem używek. Coś innego musiało doprowadzić ludzi do takiego szaleństwa. Cały Wisconsin uległ fali przemocy i nienaturalnych zachowań ludzi, a Black River Falls był jakby centrum horroru.

Pierwszy przypadek miał miejsce w grudniu 1890 r., kiedy odkryto zwłoki mężczyzny o nazwisku Christian. Były częściowo spalone, poćwiartowane i schowane w kilku torbach Podejrzany sąsiad zeznał później, że zemścił się za to, iż ten śmiał się z jego pobożności, ponieważ czytał Biblię — to pozwoliło, aby spokojny na co dzień rolnik dokonał morderstwa....którego podobno nie potrafił sobie przypomnieć. Tylko kilka dni później odkryto zwłoki kobiety, która jak sądzono, popełniła samobójstwo w pobliskim wodospadzie. Znów kilka dni później pani Carter "straciła zmysły" uciekając z domu. Dwa dni później znaleziono ją w lesie, gdzie próbowała się powiesić. Od tego momentu podobne artykuły prasowe zaczęły się mnożyć — kilkuset ludzi próbowało lub udało im się odebrać sobie życie A między nimi śmierć dzieci — niektóre rodziny musiały pogrzebać 3 lub 4 swoich pociech, niekiedy nie wiedząc, na co umarły. Nowy rok przyniósł następne wydarzenia, które trudno było wytłumaczyć. Luis Lorenz zabił swego 82-letniego ojca — jak później powiedział: "nie miał powodu, żeby to zrobić". Coś go pchnęło, coś, czego nie umiał nazwać. "28 stycznia golibroda Robert Klein podczas golenia swego klienta o nazwisku Müller...podciął mu gardło. Nie było kłótni ani żadnego innego powodu — po prostu tak się stało". Tego samego dnia odkryto zwłoki nieznanego człowieka, które wisiały na drzewie w pobliskim lesie.

15.5.1891 r. State news: " Ana Nelson została doprowadzona do miejscowego sędziego, gdzie została uznana za nieobliczalną i skierowana do kliniki. Pani Nelson była głęboko przekonana, że w miasteczku szaleje diabeł, jej stan zdrowia jest bardzo niepokojący..."

15.10.1891 r. State News:" Pan Jorgens grał w karty w saloonie, jak jego przyjaciele zeznali: 'w pewnym momencie wstał i w milczeniu opuścił budynek'. Mężczyzna wrócił do domu, lecz najpierw ze stodoły zabrał największą siekierę. Następnego dnia sąsiad — Jimi Williams chciał pożyczyć narzędzia. Gdy wszedł do domu Jorgensów, zastał miejsce grozy. Ich 4-letnie dziecko było tak zmasakrowane, że nie było można go rozpoznać, matce odrąbano pół twarzy. Williams zauważył sąsiada chodzącego po polu, wyglądał, jakby stracił zmysły. Powiadomiono szeryfa. Jorgens zeznał, że nie przypomina sobie, żeby to on zabił żonę i dziecko, również nie przypominał sobie, aby poprzedniego dnia grał w karty."

W innym przypadku pewna 60. kobieta odkryła na plecach małą ranę, która nie dawała jej spokoju. Mąż, jak i znajomi nie widzieli w niej nic dziwnego, ot zwykłe draśnięcie. Ona jednak była przekonana, że to coś poważnego — ciągle powtarzała: "umrę na raka". Kilka dni później wychodzi do ogrodu, w ręce trzyma lampę naftową. Wylewa j zawartość na swoją głowę, bierze zapałek i w momencie płomienie ogarniają całe ciało. Mąż próbuje gasić, lecz nie ma żadnych szans. 14 dni później w innym domu dochodzi do takiego samego zdarzenia. Obie kobiety nic nie łączy, jedynie ten sam wiek. Tutaj nie wiadomo czy ona również posiadała ranę. Po prostu pewnego wieczoru podczas wieczerzy wstaje od stołu, idzie do ogrodu, wylewa na siebie naftę i podpala. Ilość samobójstw wzrastała z każdym miesiącem. W tamtych czasach w każdym domu była broń — ale nie! Śmierć poprzez zastrzelenie jakby nie była brana pod uwagę. Jakby jakaś siła lubowała się w innych formach okaleczeń i samobójstw. Dziś psycholodzy także za bardzo nie wiedzą, co mogłoby spowodować takie zachowania: "wygląda, jakby ci ludzie wybierali specjalnie jakąś okrutną formę śmierci". Przypadek rodziny Larson należy bez wątpienia do tych najtragiczniejszych. Podczas gdy pan Larsson pracował na polu, jego żona i troje dzieci wybrali się na piknik nad rzekę. Wszystko wyglądało w porządku, jak później zeznali inni plażowicze. Dzieci kąpały się w rzece, aż w pewnym momencie pani Larsson weszła do wody. Najpierw utopiła najstarszego 9-letniego syna, później średnie dziecko. Gdy trzymała pod wodą najmłodszą córkę, do rzeki skoczyli mieszkańcy, jednak było już za późno — najmłodsza nie przeżyła. Pani Larsson zaczęła krzyczeć, że "diabeł zapanował nad okolicą i prędzej czy później wszyscy zginą." Szeryf wraz z lekarzem uznali ją za niepoczytalną, musiano ją związać i zamknąć w celi — wyglądała jakby oszalała. Także dzieci nie ominęło szaleństwo. John i Lars Anderson (13 i 10 lat) byli zwyczajnymi nastolatkami, w szkole mieli przeciętne oceny i nie sprawiali więcej problemów niż rówieśnicy. Pewnego dnia uciekli z domu, zabierając ojcowską strzelbę. Na odosobnionej farmie zastrzelili gospodarza i przez następne 14 tygodni żyli tam, żywiąc się trzodą i zapasami. Dopiero gdy brat właściciela pojawił się na farmie, sprawa wyszła na jaw. Na widok przedziwnych rekwizytów, jakby zamieszkała tam sekta satanistów, wsiadł na konia i pognał do szeryfa. Młodszego z braci zatrzymano na miejscu, starszy uciekł do lasu. Podczas pościgu John zastrzelił jednego z zastępców szeryfa. John został skazany na dożywocie a 10-latek ze względu na wiek oddany rodzicom. To była spokojna rodzina, lecz coś musiało się wydarzyć, że chłopcy stali się zwyrodnialcami. Także coś musiało się stać z rodzicami, ponieważ ani nie zgłosili zaginięcia pociech, ani ich sami nie szukali.

 Pewien farmer w przeciwności do większości posiadał dobrze prosperującą hodowlę kurczaków. Podczas gdy banki plajtowały, kopalnie zamykano, a ludzie bali się przyszłości, jego biznes dobrze się rozrastał. Pewnego dnia podpalił swoją posiadłość i tym samym zniszczył swój dobytek. Gapiom, którzy przybyli na miejsce oświadczył, że: " Black River Falls znajduje się pod panowaniem szatana, a on osobiście go widział". Inna rodzina przyjęła pod swój dach pewnego włóczykija. Podczas drugiej nocy ów jegomość zastrzelił gospodarzy. Przeszukał dom i zabrał niektóre cenne rzeczy, po czym udał się na niedalekie bagna. Tam popełnił samobójstwo poprzez strzał w głowę. Jeżeli morderstwo gospodarzy — powiedzmy, nie wydaje się niczym niezwykłym, późniejsze samobójstwo jest dość zastanawiające. I znów te bagna jakby mieliśmy ich mało z przypadków "Missing 411". Incydenty, kiedy sprawcy nie przypominali sobie popełnionych morderstw, nie były rzadkie. Jon Timbers wraz z sąsiadem suszyli siano w stodole, kiedy w pewnej chwili gospodarz udał się do domu. Po kwadransie wrócił do pracy bez żadnego słowa, nawet nie wykazywał innego zachowania. Sąsiadowi nie uszło uwadze, że widły i ubranie Timbersa pokryte są krwią. Pod pretekstem opóścił stodołę udając się do domu gospodarza. Zobaczywszy zmasakrowane ciała żony i dziecka sąsiada, pobiegł do szeryfa. Na szybko zebrano kilku mężczyzn. Z powrotem w stodole Timbersa skonfrontowano go, z tym co się stało. Jon najpierw nie wierzył, że zamordował swoją rodzinę, wkrótce niedowierzanie zamieniło się w rozpacz.

Zachowanie niektórych ludzi było jak najbardziej zagadkowe. Nauczycielka szkoły podstawowej spędzała noce, wybijając innym szyby w oknach. Dopiero po wielu tygodniach udało się ją złapać na gorącym uczynku — okazało się, że jest uzależniona od kokainy. Inna kobieta panicznie bała się zapalenia wyrostka robaczkowego. Aby tego nigdy nie doznać, postanowiła, że sama go sobie usunie. Wykrwawiła się podczas własnoręcznej operacji. Czytając następny przypadek, w głowie kotłowała mi jedna myśl — księga Hioba. William Ferguon posiadał farmę, lecz tu nie ma więcej informacji o jego życiu — jedynie lista fatalnych wypadków. Wiosną 1892 r. zmarła jego matka, zaraz potem choroba wytępiła całe stado kóz, jakie posiadał. Kilka dni później nagle przewrócił się jego źrebak, okazało się, że nie żyje. Miesiąc później zmarł jego 8-letni syn, który chorował od kilku tygodni. Nie minęło wiele czasu, gdy inny koń złamał sobie nogę i musiano go zastrzelić. Zaraz potem jego dwuletnie dziecko złamało sobie nogę. Dochody bardzo zmalały dlatego, aby zaoszczędzić, zrezygnował z polisy ubezpieczeniowej. Tylko tydzień później spłonęła jego farma. W tym czasie żona urodziła bliźnięta. Podczas pożaru i ewakuacji panowała bardzo nieprzyjemna pogoda. Nawałnica i zimno spowodowały, że kobieta zachorowała a po kilku tygodniach zmarła. Jakiś czas później zachorowały prosiaki — całe stado padło..... Trzeba przyznać, że Hiobowi wynagrodzono później wszystkie straty. W przypadku powyżej nie. Nie ma też żadnej wzmianki o gospodarzu czy również oszalał jak wielu innych dookoła. Nie. Jakby omen nie potrafił z nim wygrać, lecz cierpieli inni.

I znów wycinki z gazet:

"Pani Edwards została przewieziona do szpitala, gdzie potwierdzono zatrucie. Jej córka zmarła tego samego wieczoru. W ich kubkach, z których pili znaleziono znaczne ilości arszeniku. Pani Edwards już od dłuższego czasu dziwnie się zachowywała, twierdząc, że widzi szatana i demony oraz że: "prędzej się zabije, aniżeli odda się w ich ręce"

State news 12.6 1895: "Dziwny przypadek spędza sen z oczu doktorom Ried i Linders. Pewna pacjentka - 32-letnia Cora Siemens, dwa lata wcześniej została zaatakowana i pogryziona przez nieznane zwierzę przypominające psa. Od tego czasu zachowuje się dość nietypowo, np.: pojawia się u niej piana na ustach. Zbadano ją czy choruje na wściekliznę, lecz testy wykluczyły dolegliwość. Młoda kobieta twierdzi, że widzi przyszłe wydarzenia i że sama już dawno zmarła, a w niebie spotkała wielu znajomych z okolicy, którzy wcześniej umarli. Aniołowie pomogli jej wrócić na ziemię, teraz doświadcza panicznych lęków, kiedy widzi wodę. Lekarze są pewni, że kobieta cierpi na histerię"

State news 28 czerwca 1885 r.: "Schumacherowie i Wendsleyowie oddali się od pewnego czasu satanistycznym obrzędom. Podczas ostatniego spotkania pani Wendsley przyniosła z kuchni nóż i na oczach zgromadzonych, dwa razy wbiła go sobie w szyję. Krwotok był tak silny, że towarzystwo nie potrafiło jej pomóc. Dopiero po dłuższej naradzie powiadomiono szeryfa. Ten kazał aresztować pozostałych uczestników, podczas gdy dziećmi zajęli się dziadkowie."

W innym przypadku, w pewnej rodzinie składającej się z 3 samotnych sióstr i dwóch także samotnych braci, w ciągu krótkiego czasu, dwie kobiety i jeden mężczyzna niespodziewanie oszaleli. Znów inny incydent opowiada o pewnym Niemcu, który położył się na szynach, oczekując pociągu. Potrzebny była siła kilku męźczyzn, aby go uratować przed śmiercią. Ludzie, i to nie ważne czy biedni, czy w lepszej sytuacji finansowej, po prostu zachowywali się irracjonalnie. Podpalali swoje posiadłości, aby lakonicznie wyjaśnić, że: "szatan tak mu powiedział". 20 grudnia 1896 r. odnaleziono panią Baumgart. Kobieta zamarzła na polu na stojąco po odwiedzinach u siostry. Okazało się, że nie posiadała bielizny, ubrana była w cienką bluzkę. Kilka lekarskich raportów z klinik gdzie przetrzymywano takie skrajne przypadki, nie potrafią rzucić więcej światła, na to co się działo. Wygląda, że w większości incydentów od pierwszego objawu aż do stopnia, kiedy pacjenta skierowano, lub siłą zatrzymano w instytucie, minęło zaledwie kilka tygodni.

Przypadki szły w dziesiątki, dużo miejsca by zajęło je wszystkie opisać, lecz zanim przytoczę kilka następnych, można by się zastanowić, co mogło przyczynić się do takiego szału niektórych mieszkańców. Warto podkreślić, że lekarze jak wtedy tak i wiele później przeprowadzali sekcje zwłok niektórych wytypowanych kandydatów, jednak nie znaleziono nic. Często można przeczytać, że możliwą przyczyną był efekt zatrucia alkaloidami sporyszu — ergotyzm. Znany również jako ogień świętego Antoniego infekuje ryż oraz inne zboża i trawy. Objawy obejmują silny, palący ból, zaczerwienienie skóry, gorączkę, leukocytozę, halucynacje, manię, drgawki, niedokrwienia prowadzące do martwicy tkanek (w szczególności kończyn), niewydolność nerek. Halucynacje dobrze pasowałyby do tej teorii, lecz w istocie bóle są tak silne, że chorujący raczej wije się z bólu, niż tak jak w wielu przypadkach zachowuje się normalnie, a potem znienacka zabija innych lub popełnia samobójstwo. Inne zatrucia? Człowiek kusi się na takie wytłumaczenie, lecz tu znów mamy problem. Po pierwsze owo miasteczko nie było odosobnionym miejscem, skąd wszyscy pili wodę z jednego źródła. Te incydenty występowały na terenie całego Wisconsin, a to naprawdę duży stan. Jedynie nazwa kojarzona jest z miasteczkiem Black River Falls z tego powodu, że tu jakby było epicentrum owego amoku, no i oczywiście tysięcy fotografii Van Schaick'a. Nie było na pewno jednego ujęcia wody, ale gdyby nawet, takie możliwości wykrycia substancji brano już wtedy pod uwagę — oczywiście według wtedy znanych metod. Nie było to również jednorazowe wydarzenie - 10 lat panował akt terroru i strachu. Później było potrzebne następne 10 lat, aby wszystko wróciło do normy — sporadyczne przypadki występowały coraz rzadziej. Dopiero po 1910 r. można powiedzieć, że sytuacja się znormalizowała. Na pewno trudna sytuacja miała jakiś wpływ, jedni stracili pracę, inni oszczędności, niektórzy dosłownie zmarli z głodu, niepewność przed przyszłością tylko podsycała niemiły nastrój. Nie można jednak powiedzieć, że udzieliło się to wszystkim. Niektórzy nie posiadali wiele, a przeżyli ten okres bez większych problemów. Inni, np.: farmerzy, prosperowali całkiem dobrze, a jednak bez żadnych niepokojących oznak, nagle podpalali swoje domy, czy mordowali rodzinę. Wygląda, jakby jakaś tajemnicza siła kazała ludziom działać w tak okrutny sposób, chociaż można było siebie czy innych w łatwiejszy sposób pozbawić życia. Owa chora myśl była nadzwyczaj kreatywna. Na zakończenie chciałbym jeszcze wspomnieć o przypadkach, w których widać paranormalny aspekt ciągnący się za ludźmi od tysiącleci.

State news 08.03.1898: "Thomas Cayne, który znany jest ze swojej prawdomówności miał ostatniej soboty spotkanie z bliżej nieznaną postacią. Tego wieczoru udał się do zbiornika na wodę, aby naprawić uszkodzony zawór. Podczas pracy zauważył nieopodal sylwetkę mężczyzny. Cayne podniósł swoją lampę i zawołał do niego — nie uzyskując odpowiedzi. Chwilę później sylwetka zaczęła się zbliżać ku farmerowi, ten zauważył, że nie idzie jak zwykły człowiek, lecz sunie jak po szynach. Gdy zbliżyła się, Cayne nie mógł zobaczyć jej twarzy, tak jakby jej nie było. Mijając farmera, chuchnęła w dziwny sposób, a chwilę później rozpłynęła się w powietrzu. Farmer zaprzestał dalszej pracy, udając się do domu."

Inny przypadek dotyczy Emelyn Schmitz. Kobieta została pogrzebana kilka dni wcześniej, kiedy rodzina zjawiła się z prośbą o otwarcie grobu, ponieważ chciano jeszcze coś włożyć do trumny, coś, na czym Emelyn bardzo zależało. Szok wstrząsnął całym towarzystwem, kiedy ujrzano, że zmarła leży na brzuchu, a jej palce są obgryzione aż do kości. Widocznie pochowano ją żywą, co w zeszłych stuleciach było zmorą i horrorem dla rodzin, dopiero później medycyna pozwoliła dokładniej odróżniać pozornie martwych. Tu jednak nie koniec. Kobieta na kilka dni przed swoją pozorną śmiercią została aresztowana po włamaniu do kostnicy. Otwarła trumnę jej zmarłego brata, a potem lodowatą wodą robiła mu okłady na twarz. Gdy na miejsce przybył szeryf z zastępcą, ta nawet nie chciała zaprzestać czynności, mówiąc, "że to konieczne, aby brat się nie przemienił". W końcu musiano zabrać ją siłą, resztę nocy spędziła za kratkami. Następnego dnia odbył się pogrzeb brata, podczas którego Emelyn osunęła się "martwa" na ziemię, przynajmniej wtedy tak sądzono, że umarła. Po tym, jak się okazało, że kobieta była pozornie martwa, złożono wniosek o otwarcie grobu jej brata. I tu także zobaczono coś, czego nie chciano widzieć — mężczyzna również był tylko pozornie martwy, i on został pochowany żywcem. Czy to tylko przypadek? Zbieg okoliczności?, albo znów ów fenomen w swojej lubieżnej, sadystycznej grze wybrał formę takiej śmierci?

State news 02.05.1898: "Kobieta o nazwisku Johanna Soll narzekała od kilku dni na bóle żołądka, które ostatnio bardzo się pogorszyły. W sumie czego pani Soll wymiotowała .....żaby. Pani Soll kilka razy była u lekarzy mówiąc o złym samopoczuciu oraz że ma wrażenie, jakby coś żywego poruszało się w jej żołądku. Uspokajano ją, że coś takiego jest niemożliwe. Teraz okoliczni lekarze na nowo są zainteresowani przypadkiem pani Soll, oznajmili, że zbadają całe zajście."

Także przypadek Nancy Jolton ciekawił lekarzy. Osiemnastolatka zapadała w sen, który trwał tydzień, a niekiedy dłużej. Kilka miesięcy wcześniej zaczęła się owa niespodziewana dolegliwość. Pewnego poniedziałku zdrętwiała jej ręka, że nie potrafiła jej otworzyć. Tego wieczoru normalnie zasnęła, a obudziła się dopiero w piątek. Dziwna przypadłość trwała całą wiosnę i lato. W lutym 1898 r. pewna kobieta kompletnie i dziwnie ubrana na czarno uprowadziła dwoje dzieci (9 i 11 lat). Świadkowie widzieli ją, jak rozmawiała z rodzeństwem, gdy chwilę później trójka w milczeniu udała się w nieznanym kierunku. Nikt jej nie znał, a rodzice nie mieli w ogóle pojęcia, kim mogła być czy motywie uprowadzenia. Podczas zbierania chrustu w lesie pani o nazwisku Thompson zobaczyła w pewnej odległości rosłą sylwetkę nagiego mężczyzny. Chwilę później postać zniknęła, a z tego miejsca pognał wilk. Zebrani mężczyźni rozejrzeli się po lesie, lecz nikogo nie znaleźli. Wprawdzie nie napisano nigdzie słowa "skinwalker", lecz na to właśnie wygląda.

Co mogło być przyczyną tego szaleństwa w Winsconsin? Na pewno bieda i niepewność przed przyszłością przyczyniły się do niektórych wydarzeń. To moim zdaniem tylko część prawdy. 17 marca 1989 r. doszło także do aktywności tzw. poltergeista — w pewnym domu przedmioty samoistnie przemieszczały się po pokoju. Wystraszona gospodyni uciekła do sąsiadów. Tego samego dnia farmer o nazwisku Jagerson zauważył nieznane zwierzę na swoim polu. Przez tylne okno uciekł z domu. Po jakimś czasie wrócił z przyjacielem, znaleźli tylko własnego, martwego psa ze złamanym kręgosłupem. Według relacji owe coś było wielkie jak dwoje rosłych mężczyzn. Znając relacje z innych miejsc i innych czasów, człowiek ma wrażenie, że albo dziwne i negatywne incydenty przyciągają paranormalne istoty. Albo takie przedziwne postacie są częścią lub same wywołują negatywne wydarzenia. Na pewno są jakoś powiązane, czy to tzw. "Ranczo skinwalkera" lub katastrofa i ogólnie wydarzenia w Point Pleasant, o których pisał Keel — nietrudno mieć takie przeczucie. 4 kwietnia, czyli jakieś dwa tygodnie po wydarzeniu z dziwną kreaturą no polu, pewna dziewczyna zobaczyła w lesie mężczyznę ubranego w czarne ubranie. Wyglądało tak jakby "wyjechał" spod ziemi, od razu uciekła do domu. 14 kwietnia dwóch braci zaważyło w lesie dokładnie te samo zjawisko. Jeden z nich zdążył uciec, według jego relacji — ów jegomość miał pazury zamiast rąk. Rodzice i szeryf przeszukali las, gdzie znaleziono martwego Jack'a — drugiego z braci. Gdzie indziej znów słyszano bezcielesne głosy dzieci albo przeraźliwe krzyki, że mężczyźni pracujący w lesie uciekali z tego miejsca. Na cmentarzu widziano białe postacie, które poruszały się "jak na szynach".

Jak widać, wachlarz wydarzeń był dość znaczny. Od 1910 r. sytuacja wróciła do normy — kryminalność nie wychodziła ponad przeciętną w innych stanach. Paranormalne wydarzenia ustały. Czy ów sadystyczny fenomen nasycił się i pozwolił ludziom spokojniej żyć? Chyba tak. Co pozostało to zdjęcia Van Schaick'a. Z 3000 zachowanych można zobaczyć tylko około 300. Niektóre znajdziemy w internecie, reszta w lokalnym muzeum. Ponad 2000 z nich są na tyle przerażające, że postanowiono trzymać je pod kluczem. I chociaż niekiedy aż korci, może i lepiej, żeby tego nigdy nie oglądać.



Wykorzystano : art. z internetu  oraz: https://youtu.be/QDPaIxRxLMs

Komentarze

  1. Super. dzięki Arku. dłuuuugo czekaliśmy

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha! Bardzo ciekawy artykuł! Kojarzy mi się z przypadkami z polski, gdzie był podobny miks dziwnych zdarzeń i tragicznych, aczkolwiek akurat tam fali pecha jakoś nie wyłapałam.

    Ten wpis jest o tyle ciekawy dla mnie, że być może sama doświadczyłam czegoś podobnego, chociaż w o wiele lżejszym wydaniu. Mianowicie wraz z partnerem mieliśmy parę tak niesamowicie pechowych lat, że aż głupio nam było komukolwiek odpowiadać na pytanie co u nas słychać. Historie, które nam się zdarzały pojedynczo były może niefajne, jednak zebrane w ciąg zdarzeń były naprawdę przytłaczające. Oboje mieliśmy wrażenie, że ktoś bawi się naszym kosztem doprowadzając nas na skraj naszej odporności psychicznej. Wciąż powtarzał się jak kalka jeden scenariusz - już wychodzimy na prostą z ostatniej pechowej sytuacji i wszystko rysuje się w jasnych barwach a tu nagle zdarza się coś wprost nie do wiary, jeśli chodzi o prawdopodobieństwo, co przekreśla wszystko co udało się odkręcić i cofa nas znacznie.
    Gdyby to dotyczyło tylko jakiejś jednej przeciągającej się sytuacji/dziedziny życia, to jeszcze, ale ten schemat kładł się cieniem na wszystkim.
    Do tego w tym samym okresie doświadczaliśmy całej masy dziwnych zjawisk. Widywaliśmy obiekty na niebie, które nie były ani dronami ani samolotami, mieliśmy bardzo dużo hałasów w miejscach gdzie mieszkaliśmy (trochę było przeprowadzek), bardzo dziwne realistyczne sny, silne zapachy znikąd, a nawet była sytuacja gdzie ze snu w którym dziwne stworzenie biegało wokół łóżka, mojego partnera wyrwało mocne szarpnięcie za brodę (dopytywałam go i jest pewien, że to szarpnięcie mu się nie przyśniło). 

    Już wcześniej, przez całe życie zarówno ja, jak i mój partner, doświadczalismy dziwnych zjawisk, ale ten okres, to było apogeum dziwności, bardzo ciemnej dziwności. W końcu minęło i jakkolwiek absurdalnie to nie brzmi, to mam wrażenie, że minęło w momencie, kiedy trafiłam na temat Faeries i stwierdziłam, że w sumie nie zaszkodzi spróbować wziąć ich istnienia na serio i zrobić tego co robili ludzie od wieków - czyli przyciągać te pozytywne, co z automatu odpędza te szkodliwe dla nas. Nagle wszystko zaczęło się jak za machnięciem różdżki rozwiązywać, w tym sprawy które ciągnęły się naprawdę długo i w tym czasie były podejmowane wielokrotne próby ich rozwikłania, a tu nagle jeden za drugim przypadek sprawiły, że znalazły się rozwiązania.

    Być może to był zwykły pech, aczkolwiek tak dziwny, że naprawdę nie wiem kto nam uwierzy w to wszystko co się wydarzyło, a ja niepotrzebnie dorabiam do tego jakąś historię. Na pewno w trakcie tego jakieś byty nam towarzyszyły, może ściągnięte przez tą lawinę pecha i nasze emocje z tym związane. Do dziś nie wiem jak to interpretować, ale koincydencja z zainteresowaniem się tematem Faeries i minięciem całej masy problemów, jest co najmniej zastanawiająca:)

    Dodam, że nadal doświadczamy dziwnych zjawisk, ale wreszcie spimy spokojnie i mamy wrażenie po prostu pozytywnej obecności w okół nas:)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj!!!

    Ja ci powiem że już nieraz czytałem kiedy ludzie pisali podobnie. Ciąg pechowych zdarzeń, i jak już człowiek myśli że gorzej być nie może, że to nigdy się nie skończy - to to owo coś jakby w odpowiedzi zsyła następną katastrofę, jakby ci chciało powiedzieć : o tak! , może być jeszcze gorzej. Znam pewną osobę, jego życie już od przynajmniej kilkunastu lat obfituje w mniejsze i większe tragedie. Nie ma tam wiele do powiedzenia o szczęściu, jest już dobrze jak się akurat nic złego nie dzieje (chociaż wiadomo, ja też nie wiem o wszystkim). Ale jakby z jakąś regularnością, co jakiś czas dzieją się katastrofy, czy to mieszkanie, zdrowie własne jak i dziecka. Tyle pecha w życiu to ktoś inny nie zaświadczy przez całe życie.

    Pamiętam z pierwszej książki o ranczu skinwalkera. Gormanowie, którzy wprowadzili się na tą posiadłość. Oni już od początku walczyli z jakąś nieuchwytną siłą. Coś przestawiało sprzęty czy przyniesione zakupy. Coś chowało narzędzia , tak że nie można było dokończyć pracy. Samochody odmawiały posłuszeństwa. latające orby zabiły im troje psów, ogromny wilk zabrał im cielaka, nie tylko nie bał się kul pistoletu, ale pociski ze strzelby też go nie zabiły. Coś zabijało im krowy. Coś sprawiło że trzy ogromne byki znalazły się zamknięte w kontenerze na ich posiadłości. Coś dokuczało im cały czas aż nie nerwowo nie wytrzymali. To coś już było tam wcześniej, ponieważ gdy kupili ranczo, dziwiło ich że drzwi wejściowe mają tyle zabezpieczeń. także drzwi szafek czy szuflad miały dorobione zamki.

    Są po prostu rzeczy których nam nie sposób zrozumieć.

    Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nigdy nie pomyslałam o wydarzeniach z Rancha jak o pechu, ale faktycznie coś w tym może być. Zdaje się, że samego Roberta Bigelowa dopadł fatalny pech i dlatego odpuścił drążenie tematu.

      Btw. Wczoraj widziałam odcinek Rancha z którego wynika, że nad Ranchem może być coś w rodzaju portalu - ciekawe czym zakończy się ten sezon.
      Natomiast jest też nowa seria 'Beyond Skinwalker Ranch' i muszę przyznać, że jest ciekawsza od głównego serialu z którym jest połączona. Wszystko dzieje się tam szybciej i w jednym odcinku dostajemy więcej ciekawych informacji.
      Chociaż, ta rozbieżność może wynikać z faktu, że na samym Ranchu Skinwalkera cały czas coś badają i wciąż coś tam się dzieje, a tylko niewielką część dostajemy w serialu.

      Pozdrawiam!:)

      Usuń
    2. Witaj. Ja bym to uznał za pech innego rodzaju. Biegelow, jak i inni, którzy spędzili pewien czas na ranczu byli prześladowani, przez coś, co nazwali efektem autostopowicza, jakby jakiś uporczywy duch czy coś w tym rodzaju prześladował ich na każdym kroku. Ludzie ci zauważali mgliste czarne coś, na zewnątrz przy oknach pojawiały się dziwne kreatury, lub kolorowe orby pływające w powietrzu w sypialniach. Żaden z tych ludzi nie miał przedtem podobnych problemów, dopiero po przebyciu pewnego czasu na ranczu, jakby coś się ich uczepiło. Coś, co wzięli do swoich domów, a tam rozpanoszyło się na dobrze wśród rodziny i przyjaciół. Schemat przypomina rozprzestrzenianie się wirusa, anomalie najpierw pojawiały się w domu, a później coraz bardziej się rozrastały, dzieci opowiadały, jak w szkole dochodziło do dziwnych zjawisk, to samo relacjonowali przyjaciele. Biegelow relacjonował, że coś mu siadało na klatce piersiowej, iż nie mógł dostać powietrza. Knapp, a raczej jego żona przynajmniej dwa razy doznała paranormalnej manifestacji. Kelleher już wiele lat temu mówił, że nie chce wracać na ranczo, że coś tam jest, coś, co destruktywnie wpływa na ludzi - "coś niepokojącego". Być może coś takiego właśnie maczało swoje palce tam w regionie Black River Falls???, nie wiem, ale jak mam czas i zaczynam nad tym gdybać to różne rzeczy do głowy przychodzą?.... Pozdrówka ;)

      Usuń
    3. Tak, to bardzo ciekawe na jakiej zasadzie to w ogóle funkcjonuje i czemu przypomina wirusa.
      Może są miejsca w których jest coś w rodzaju bramy/portalu przez, który mogą przenikać do naszej rzeczywistości byty, które normalnie by do niej nie trafiły, gdyby nie wyczuły swiadomości ludzi odwiedzających takie miejsce. Przyczepiają się do człowieka, a później poszerzają swoją sieć poruszania/oddziaływania, przez czepianie się do kolejnych osób.
      Obstawiam, że stany emocjonalne tutaj mają duże znaczenie - więc może do osób, które doświadczyły jakiegoś stresu i są przytłoczone obawami, łatwiej jest się przyczepić, choćby dlatego, że same spotkania z takimi bytami/istotami/zjawiskami, często jakby specjalnie próbują wywołać lęk.
      A może wyjaśnienie jest z zupełnie z innej beczki i któregoś dnia nas wszystkich zaskoczy;)

      Ponownie, serdecznie pozdrawiam!:)

      Usuń
    4. Stany emocjonalne mają na pewno duże znaczenie. To widzimy na każdym kroku, czy dziwne zaginięcia, uprowadzenia przez ufitów, podatność na widzenie bezcielesnych bytów itp. Bardzo często takie cosik czepia się ludzi, którzy mają zaburzenia psychiczne, może wtedy jesteśmy bardziej podatni, albo mniej odporni na wtargnięcie? Trudno powiedzieć....


      Dokładnie :) Kelleher także nazwał to wirusem.

      Pozdrówka.

      Usuń
  4. Mścisław Wodzisław27 czerwca 2023 06:10

    Witam. Właśnie pojawiło się coś o przypadku który był już poruszany na stronce.
    https://wydarzenia.interia.pl/zagranica/news-utonela-ale-jej-zegarek-dalej-rejestrowal-tetno-przez-osiem-,nId,6866772

    OdpowiedzUsuń
  5. Przerażające historie. Dziwne, że ci ludzie, w obliczu takiego natężenia tych zjawisk, po prostu nie pakowali manatków i uciekali z tego miasteczka w inne miejsce, do innego stanu. USA to wielki kraj, a migracje wewnętrzne to tam norma. Ja po skonfrontowaniu się z kilkoma takimi przypadkami już bym smarował wrotki i wiał stamtąd. Widać, że coś tam ich opętywało i popychało do tych morderstw i samobójstw.
    Pozdrawiam
    ~Tomek

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć. Myślałem podobnie jak ty, i ten dodatkowy strach bo nie wiem czy przypadkiem ja może będę następnym któremu "uderzy do głowy". A może tym następnym będzie sąsiad i zawita do nas z widłami i dubeltówką. Czy to już szczyt przykrych wydarzeń? A jak nie ile musi się jeszcze wydarzyć? Tysiące myśli w głowie, tysiące myśli które czynią że zwariowanie już się zbliża. Jestem także zdania że coś maczało w tym swoje palce , coś co ma wiele nazw , choćby np.: windigo , i to coś żeruje na emocjach, zwłaszcza tych negatywnych. Jeszcze wrócimy do tego Pozdrówka Tomku!!

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Dogman - spotkania w lesie.

Tajemnicze zaginięcia ludzi - co nam mówią mapy.

Mike Herdman i Alois Krost - dwa dziwne przypadki zaginięć.